czwartek, 23 sierpnia 2018

Jak jeździć to z najlepszymi

Ponoć nie ma skuteczniejszego sposobu na robienie postępów niż trenowanie z lepszym od siebie. Tę zasadę można także łatwo przełożyć na rywalizację w maratonach - warto startować tam, gdzie jadą najlepsi. A ku temu nie było lepszej okazji niż sobotni Bike Maraton w Wiśle. 

Sebastian Torzewski

W mieście Adama Małysza odbywały się mistrzostwa Polski w maratonie mtb dla elity oraz juniorów. Mastersi i cyklosport swoją imprezę będą mieli ostatniego dnia września na Mazurach. Dla nas Bike Maraton jest głównym tegorocznym cyklem, więc chętnie umieściliśmy Wisłę w naszym kalendarzu startów. Obok Szklarskiej Poręby czy Jeleniej Góry to chyba jedna z najbardziej kultowych miejscówek. Maratony w tych trzech miastach zdecydowanie różnią się jednak od siebie. Jelenia Góra ma dość długą rozbiegówkę po asfalcie, a potem dość strome podjazdy i zjazdy, na których trzeba było mijać dość spore kamienie. W Szklarskiej Porębie od razu wjeżdżało się w teren, ale kamienie były jakby mniejsze, bo gdy się na nie najechało, to nadal była szansa przejechać. W Wiśle było jeszcze inaczej. 

Podjazdy były cholernie strome. Licznik pokazujący stromiznę regularnie wskazywał kilkunastoprocentowe wartości. Jakby tego było mało, część podjazdów prowadziła po luźnej nawierzchni, kamieniach lub trawie. Na świeżości pewnie do podjechania, ale w warunkach maratonowych - zmęczenie i tłok - bardzo trudno było przejechać całość i kilka razy, czasami przez kilkaset metrów, trzeba było pokonywać wzniesienie pieszo. 

Zjazdy za to były dużo szybsze niż w Szklarskiej lub Jeleniej.  Kamienie były małe, więc wydawało się, że można gnać w dół. Trzeba było jednak uważać, aby nie rozciąć opony (wielu zawodników  miało ten problem), a po kilku zjazdach ręce i barki były już bardzo mocno wytrzęsione i zmęczone.  Jeden zjazd prowadził po trawie. Łatwy jednak nie był, bo ukryte w trawie głębokie dziury i nierówności sprawiały, że cały czas trzeba było być czujnym. Jak mnie wytrzęsło, to na dole musiałem stanąć, żeby poprawić przekrzywione okulary i kask.

Po zawodach na profilu Bike Maratonu pojawiły się głosy, że trasa zawiodła. Że podjazdy za strome (!), że kilka dłuższych fragmentów asfaltem, że zjazdy za szybkie, a ryzyko awarii duże. Chyba jednak na tym polega ten sport, że jak się nie da rady podjechać, to trzeba podejść z buta, a zjeżdżać trzeba tak, aby jednocześnie było i możliwie szybko, i bezpiecznie. Nam w każdym razie trasa się podobała, choć pewnie gdybym trafił na nią rok temu, to bym się załamał. Regularna jazda w maratonach w górach coś jednak dała, więc na metę wjechałem może nie na rewelacyjnym miejscu, ale ze świadomością postępów.

Dystans mega miał 40 kilometrów, czyli zdecydowanie mniej niż zwykle, ale dał w kość. Tradycyjne 50-60 kilometrów to naprawdę byłaby rzeź.  Jeśli do czegoś mamy się przyczepić - oznaczenie było chyba nieco gorsze niż zwykle, a jedno miejsce było kompletnie niezabezpieczone. Długi asfalt zjazd z delikatnymi łukami, gdzie śmiało można było jechać 60 km/h, kończył się skrzyżowaniem. Okazało się, że droga nie jest zamknięta, więc i Jackowi i Sebastianowi, w końcówce zjazdu zza łuku wyjechał samochód.  Gdyby tak ktoś ścinał zakręt, albo jechała grupa kolarzy, to pewnie nie byłoby co zbierać. Albo ruch powinien być tam wstrzymany, albo trasa nie powinna tamtędy prowadzić. 

Nasze wyniki
Jacek Torzewski - 69 open, 12 M4
Sebastian Torzewski - 101 open, 17  M2
Małgorzata Torzewska - 31 open kobiet, 8 K4

fot. materiały organizatora