sobota, 12 października 2019

Maraton godny finału. Zakończyliśmy Garmina w Rumi


Ten rok jest dla nas okazją do wystartowania w wielu maratonach, w których wcześniej nie występowaliśmy. I jedno jest pewne - bardzo się cieszymy, że poznaliśmy cykl Garmin MTB Series.


Po wiosennych wyścigach tego cyklu oraz po pierwszym jesiennym maratonie w Wejherowie wiedzieliśmy, że trasy i obsada na Garminie są pierwszorzędne. A skoro Rumia od lat uchodzi za najtrudniejszą z edycji, to wiele sobie po tych zawodach obiecywaliśmy. 

Świetnym elementem przedstartowym dostarczanym przez organizatorów jest kilkuminutowe wideo z objazdem trasy, która zostaje poddana fachowej analizie braci Rzeszutek. Zawodnicy Lwa Lębork na filmie zwracają uwagę na najistotniejsze fragmenty pętli. Tym razem, podsumowując przejazd, starszy z braci zapowiedział:  Trasa jest bardzo ciężka. Dojdą do tego ciężkie warunki, więc trzeba być przygotowanym tak naprawdę na najgorsze. W komentarzu Piotr dopisał jeszcze, że "trasa daje dużo frajdy z uprawiania kolarstwa górskiego". 

Gdy wyjeżdżaliśmy z Bydgoszczy, święciło słońce. W naszym mieście taka pogoda była przez cały dzień. Ale w Rumi.. W Rumi padało. Padało gdy przyjechaliśmy do miasteczka zawodów, padało przed rozgrzewką. Momentami padało też w trakcie wyścigu. W pewnym momencie złapał nas grad. Tych szybszych - raz. Tych wolniejszych - trzy razy. 

Do czego już się w tym roku przyzwyczailiśmy, wyścig na Garminie - niczym w górach - zaczyna się od podjazdów. Czy to dobrze? Wiadomo, że czasem lepiej trochę rozkręcić nogę, ale z drugiej strony następuje szybka selekcja i w zasadzie po kilku minutach każdy jest już w tym miejscu, które mu się należy. 

Tym razem pierwszy podjazd był trochę podzielony - najpierw po bruku, a potem w lesie z jednym wypłaszczeniem i sztywniejszą końcówką. Jacek i Sebastian wystartowali z I sektora dystansu mini i szybko usadowili się około 25-30 pozycji. Jacek początek, na który oprócz podjazdów składały się też ze dwa single i dłuższe, szybkie zjazdy, pojechał nieco aktywniej. Sebastian przez kilka kilometrów jechał kilkadziesiąt metrów za nim, zachowując kontakt wzrokowy. 

- W końcu udało mi się dojść tatę. Chwilę po tym, jak go minąłem, pojawił się podjazd, a w zasadzie podbieg. Nigdy nie lubiłem takich miejsc, bo wchodzę raczej wolno, ale tym razem - po podobnych doświadczeniach z Wejherowa - zmobilizowałem się i udało mi się utrzymać obok taty - opisuje Sebastian. 

Kolejnych kilka kilometrów nasi zawodnicy przejechali razem. Z czasem pojawiało się coraz więcej błota, na którym Jacek zawsze dobrze się czuje. - Miałem dużo frajdy na długim, szybkim zjeździe, gdzie momentami trzeba było przejeżdżać przez błoto. Jazda na przełaju się przydała i udało się odjechać kilku rywalom - wspomina Jacek.

Sebastian chwilę wcześniej nieco został, bo po błotnym podbiegu potrzebował nieco więcej czasu ruszenie i wpięcie się w pedały. Stopniowo jednak starał się doganiać Jacka i na 21 kilometrze, na długim podjeździe, byli już dość blisko siebie. - Zamieniłem parę zdań z zawodnikiem z długiego dystansu i chciałem jak najszybciej dojechać do taty. Niestety, przypomniały o sobie problemy z redukcją na największą, dwunastą zębatkę w kasecie. Łańcuch się nie ułożył i spadł na dół. Myślałem, że u góry uda się go założyć, ale niestety okazało się, że to wina linki - tłumaczy Sebastian. Ponieważ dysponował jedynie najcięższym przełożeniem, przez ostatnie kilometry pozostało mu zjeżdżać w dół i podbiegać. - Najśmieszniejsze jest to, że po którymś z wcześniejszych podbiegów myślałem, że może to już koniec biegania. A skończyło się tym, że ostatnich 5 kilometrów non stop musiałem zsiadać - mówi Sebastian. 

Okazało się, że ostatnie 5 kilometrów to najbardziej techniczny fragment trasy. Gdy Sebastian wyrabiał siłę w nogach, przepychając korby lub biegnąc, Jacek jechał w zasadzie jednym długim singlem, na którym regularnie pojawiały się strome podjazdy i zjazdy, które może nie były najtrudniejsze zjazdy, ale kilka korzeni i uskoków się znalazło.

Jacek po sprawnym pokonaniu tego ostatniego odcinka przyjechał na metę 27. open i 7. w M4. - Uważam, że to był udany start, na pewno czułem się dużo lepiej niż w Wejherowie. To też świadczy o poziomie, jaki jest na Garminie, bo trzeba się naprawdę bardzo postarać, żeby na krótkim dystansie być w pierwszej trzydziestce - ocenia Jacek. 

Dystans może i krótki (27 kilometrów), ale przewyższenia było tyle, co na wielu zdecydowanie dłuższych wyścigach. Na koniec licznik pokazał ponad 700 metrów w pionie! Sebastian, po tym jak przed ostatnim zjazdem uciął jeszcze sobie pogawędkę ze stojącym tam organizatorem, chwaląc przygotowaną trasę, ukończył zawody na 118 pozycji. - Takiego wyniku chyba od kilku lat już nie zanotowałem, ale mimo tego jestem zadowolony. Lepiej tak, gdy wiem, że byłem dobrze przygotowany fizycznie niż gdybym przejechał cały maraton bez problemów technicznych, ale też bez formy - ocenia Sebastian. 

Na osobny akapit zasłużyła Justyna. Dla niej to pierwszy prawdziwy rok nie tyle nawet ścigania w maratonach, co po prostu jazdy na rowerze mtb. Dlatego często warunki zastane na wyścigu są dla niej czymś nowym. Tak było w Rumi, gdzie nie dość, że trasa była wymagająca, to pogoda jeszcze bardziej utrudniła zadanie.

- To była dla mnie „lekcja przetrwania”. Zjazdy po ścieżkach pełnych błota, a momentami i korzeni, nie były dla mnie łatwe. Szczególnie w falach gradu lub deszczu, które dodatkowo uatrakcyjniły mi trasę przejazdu - podsumowuje Justyna, która zakończyła rywalizację na szóstym miejscu w silnie obsadzonej kategorii K2.

Gosia tego dnia nie mogła z nami startować, ale będą jeszcze okazje w tym roku. Sezonu nie kończymy i pojawimy się jeszcze na dwóch, lokalnych maratonach. A potem przełaje!

Garmin MTB Series - Rumia (6.10.2019)
Jacek Torzewski - 27 (7 M4)
Sebastian Torzewski - 118 (26 M2)
Justyna Wróblewska - 24 (6 K2)

Zdjęcie pochodzi z galerii udostępnionej przez organizatora. Cała galeria TUTAJ.